Darwin – miasto, do którego łatwiej nam było wjechać niż wyjechać
A konkretnie wlecieć, niż wylecieć.
Nastąpił dzień, gdy przyszło nam się pożegnać z Darwin. Po 5 dniach dość intensywnego zwiedzania okolicy mieliśmy przenieść się do prawie dziesięciokrotnie mniejszego miasteczka Cairns. Godzina 11:00, pakujemy się żeby opuścić hotel (wylot o 13) i nagle dostajemy smsa, że nas lot jest przesunięty o godzinę. Spoko, pewnie wiedzieli, że nie zdążyłam wysłać kartek i dlatego opóźnili lot. Miło w ich strony. Mamy więc dodatkową, nieplanowaną godzinkę na kawkę i kartki. Tak też zrobiliśmy.
Siedzimy sobie na kawce w knajpce, w której jedliśmy śniadanie pierwszego dnia (historia zatacza koło) i dostajemy drugiego smsa: Lot JQ921 z Darwin do Cairns będzie opóźniony i wystartuje o 18:35. No super. A przecież kartki wysłałam. Nie widzieli? Cóż, po wytraceniu kolejnych godzin na sprawdzaniu naszych praw względem linii lotniczych (okazuje się, że mamy ich niewiele i właściwie tylko to co sama linia chce nam dać, udało nam się uzyskać voucher po $50 zniżki na kolejny lot i voucher na posiłek :D) o 16:00 ruszyliśmy na lotnisko. Po drodze udało nam się zrobić zdjęcie naszego nieszczęsnego przystanku z dnia przyjazdu. Tak tu są oznaczone w niektórych miejscach:

Zdaliśmy bagaże, odebraliśmy voucher na jedzenie i pomaszerowaliśmy na wszystkie kontrole (dokładnie jedną 😁). Kontrola mega szybka. Żadnych problemów z płynami. Jedyne o co proszą to wyjęcie komputera. I dość dziwnie się na mnie patrzą jak pytam o płyny.😂 Czekamy na otwarcie bramek. Lotnisko jest niewielkie. 10 bramek, jeden sklep, 3 restauracje z czego 2 zamknięte i jeden bar. Tyle. W międzyczasie Michał sprawdza czy nasz samolot dotarł w ogóle już na to lotnisko. Okazuje się, że nie. Dwie zmiany bramki, przez którą mamy wejść do samolotu (na wyświetlaczach nieaktualne informacje o pierwszej bramce). Poznajemy parę Australijczyków w wieku naszych dziadków, którzy wracają do Cairns, do domu, a właściwie do łódki, bo żyją na łódce.🤩 Eh… gdyby nie moja choroba morska. 18:20 gate nadal nieotwarty. Michał sprawdza czy samolot jest już na lotnisku, ale nadal nie ma. Na wyświetlaczach ani słowa o kolejnych opóźnieniach. Tylko przez megafon podana na szybko informacja, że będzie opóźnienie 15 min. Ludzie trochę zaczynają się niepokoić. W końcu nasz samolot ląduje. Pytam panią na bramce za ile zaczną nas wpuszczać. 15 minut, tylko posprzątają. Spoko. Ludzie zaczynają wysiadać z samolotu tym samym wejściem, którym my będziemy wsiadać. Oczekujący pasażerowie zaczynają wstawać i przygotowywać się do wejścia na pokład. Obok stoi policja i pilnuje porządku. Myślę sobie, fajnie, przynajmniej nikt nie szaleje. Ale chwilę później okazuje się czemu ta policja się tu znalazła. Wysiada kapitan i przez mikrofon mówi, że niestety nigdzie nie polecimy, bo jedna ze stewardes się rozchorowała i nie ma kim jej zastąpić. Tu-du-du-dum… Zaprasza nas po odbiór bagażu i prosi, żeby nie odreagowywać swojej złości na obsłudze lotniska, bo to nie ich wina. Cóż nam pozostało, idziemy więc odebrać bagaże. I wtedy dociera do nas kolejna dobra wiadomość dnia. Moja walizka jest uszkodzona. Super, tego nam jeszcze brakowało.

Ustawiamy się w kolejce do obsługi i czekamy. Po drodze wdajemy się w dyskusje z kilkoma osobami z kolejki. Ogólnie dowiadujemy się, że sytuacja nie wygląda różowo. Lot został anulowany, bo podobno Jetstar sprzedał za mało biletów i im się nie opłacało nas transportować (teorie spiskowe górą), a najbliższe dostępne loty są za 2 dni.😂 Pasażerowie przed nami dostają różne oferty, jedni lecą już następnego dnia, inni tego samego całą noc z przesiadką w Sydney. Po 3 godzinach stania w kolejce przychodzi nasza kolej. Pani z uśmiechem mówi do nas: „macie lot jutro o 18:30”. My przygotowali na walkę o lepszą ofertę, kompletnie zbici z tropu, jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie tylko: „okej”. Pani kończy formalności, co daje nam czas na otrzeźwienie trochę i wspomnienie o zepsutej walizce. Spisujemy protokół szkody i 3 minuty później maszerujemy już do przylotniskowego hotelu Novotel. Przed nami maszeruje pani, która stała przed nami w kolejce. Okazuje się, że w jej przypadku, najwcześniejszy lot był za 2 dni. W ramach noclegu przysługuje nam 30 dolarów na jedzenie, więc możemy zjeść albo kolację dzisiaj, albo śniadanie dnia następnego 😂.
Następnego dnia już bez większych przygód i opóźnień dotarliśmy do Cairns (albo po prostu po ostatnich przeżyciach nasz próg przygód, które warto opowiedzieć się przesuwa; moja walizka została połamana z drugiej strony). Na lotnisku czekała na nas nasza nowa, tym razem błękitna strzała. 😁

Przygody z Jetstarem spowodowały, że po raz pierwszy stwierdziliśmy, że mamy już dosyć tego wyjazdu.
Jeszcze ostatnie zdjęcia z Darwin:
Wydzielone miejsce do pływania. The Mall The Mall W kilku miejscach w mieście można spotkać coś takiego. Niestety w środku jest pusto 🙁
Pozdrawiamy,
M&M
4 komentarze on "Darwin – miasto, do którego łatwiej nam było wjechać niż wyjechać"
Byłoby nudno bez przygód! 😀
Każda z trudnych chwil tylko doda sił 😀
Już wymiękacie. Bądźcie dzielni, nie pękajcie. To dopiero przedsmak.
Tak szybko macie już dosyć. Bądźcie dzielni nie pękajcie.