Crocsy na wolności i magnetyczne termity
Po pierwszym nieudanym spotkaniu z krokodylami postanowiliśmy zmienić podejście i wyruszyć im na spotkanie na ich terenie.
W mieście nie ma szans trafić na te zwierzęta (chyba, że jest powódź i wszystko jest zalane wodą), a najbliższe miejsce gdzie można je spotkać oddalone jest 80 km od Darwin. Wycieczki zorganizowane są dość drogie jak na zakres, który oferują (większość z tego potrafimy ogarnąć lepiej i sami). W związku z tym wynajęliśmy samochód. Oczywiście było trochę stresu, bo z pełnym ubezpieczeniem wychodzi to bardzo drogo, natomiast bez ubezpieczenia jest taniej, ale przecież różne rzeczy mogą się zdarzyć. Głównym obostrzeniem wypożyczalni jest: nie jeździć po zmroku. Dlaczego? Bo podobno w nocy na ulice wyskakują kangury, a spotkanie z takim kangurem kończy się znacznym uszkodzeniem samochodu. Przed wyjazdem czytaliśmy, że w przypadku zderzenie z kangurem na odludziu ludzie często decydują się na porzucenie samochodu, gdyż sprowadzenie go i naprawa kosztują dużo więcej niż ten samochód jest wart. Bogaci w tą wiedzę, i z postanowieniem nie jeżdżenia po nocy staliśmy się chwilowymi użytkownikami takiego brzdąca:

Park Narodowy Djukbinj
Dzięki Kijance mieliśmy okazję zwiedzić okolice Parku Narodowego Djukbinj (bo sam park podobno nie jest interesujący) i przepłynąć się rzeką Adelaide.
Te białe ptaki, które słabo widać na zdjęciu to białe papugi żyjące na wolności. Tu gdzieś podobno są crocsy… …albo tutaj.
I to właśnie wtedy stanęliśmy oko w oko z prawdziwymi, żyjącymi na wolności, niebezpiecznymi krokodylami słonowodnymi.🐊 Znaczy nie stanęliśmy, bo nie wolno nam było wstawać z ławeczek i nie oko w oko, bo to obsługa wycieczki wabiła je i pilnowała, żeby wszystko przebiegło bezpiecznie. Reszta się zgadza. Barka wypływa 4 razy w ciągu dnia, opływa rzekę po miejscach, gdzie aktualnie wybrane krokodyle przebywają (na ogół jeden na dany obszar), trochę o nich opowiada (ale nie wiemy czy prawdę czy tak świetnie zmyślają) i robi spektakularny pokaz skaczących krokodyli, które próbują złapać zawieszone na wielkim kiju mięso. Krokodyle żyją sobie na wolności i robią co chcą. Jeśli chcą podpływają, jeśli nie to nie. Jeśli chcą zjeść to polują na jedzenie, jeśli nie to nie. Nikt ich nie zmusza, nie tresuje, nie katuje. Nam się zdarzyło, że jeden z krokodyli, jako że był po niedawnej walce z innym i jeszcze dość przestraszony, bardzo nieśmiało podchodził do jedzenia i nie zdecydował się na polowanie. Do tego, gdy tylko dopłynęła do niego jakaś samica co mogło oznaczać walkę o terytorium, prowadzący barkę rozdzielił je od siebie stając pomiędzy nimi i dał szansę na ucieczkę temu pierwszemu. Zdecydowanie lepsza atrakcja od wycieczki z dnia poprzedniego.
Na koniec pani, która karmiła krokodyle zrobiła nam pokaz karmienia w locie mniejszego kuzyna jastrzębi, kani złotawej. Wabiła je wystawiając rękę z kawałkiem mięsa, a następnie gdy kania ustawiła się odpowiednio, rzucała mięso, a ptak łapał je w locie jakby było rzucone wprost w szpony. Niesamowite przedstawienie.
Park Narodowy Litchfield
Następnego dnia pomknęliśmy naszą kijanką do drugiego parku narodowego znajdującego się w obrębie godzinki drogi od nas: Litchfield. Park Narodowy Litchfield jest już bardziej przygotowany pod zwiedzanie i trekkingi. Ma wytyczone kilka ciekawych ścieżek, a część z nich prowadzi do wodospadów, w których można bezpiecznie się pomoczyć. Oczywiście nie mogliśmy przegapić takiej okazji. Wzięliśmy gatki do pływania, ręczniczki i ruszyliśmy na super trudny trekking, żeby po ok. 1,5 km spaceru wskoczyć do wody i pokąpać się pod wodospadem. Cudo 😊
No weź się chociaż uśmiechnij do zdjęcia.

Woda była tak ciepła, że w ogóle nie chłodziła. Momentami byliśmy sami. Tylko my i … … Pszczółka Pola 😂
Spod wodospadu, po przejściu kilkudziesięciu schodków (po Bali przestaliśmy liczyć), można było podziwiać piękną panoramę na wodospad i otaczający go las.

To nie wszystkie atrakcje tego parku. Po kolejnym krótkim spacerku dotarliśmy do następnego kąpieliska. Tu moje przeziębienie, którego się nabawiłam odebrało mi jakąkolwiek ochotę na kąpiele, ale Michał stwierdził, że żal się nie zamoczyć. Tym bardziej, że mieliśmy ograniczony czas, bo pogoda się psuła.
Ostatnim etapem naszego zwiedzania tego parku narodowego były tajemnicze magnetyczne termity. Gdy dojechaliśmy na miejsce, naszym oczom ukazało się coś co wyglądało jak wielkie cmentarzysko. Okazało się, że są to gniazda termitów. Wszystkie płaskie i ustawione w tym samym kierunku (północ-południe).


Okazuje się, że w Australii żyją kolonie termitów nazywane potocznie magnetycznymi termitami. Czemu? Ponieważ ich gniazda budowane są zawsze w kierunku północ-południe, zgodnie z biegunami magnetycznymi Ziemi. Na szczęście naukowcy rozszyfrowali tą zagadkę. Termity nie są przystosowane do wysokich temperatur, dlatego swoje gniazda budują pod ziemią na terenach, które nie są zagrożone podtopieniami lub w miejscach osłoniętych od słońca. Jednak gatunek zamieszkujący te tereny Australii (i żyjący tylko tutaj) przystosował się do trudnych warunków panujących na tej ziemi. W porze mokrej północna cześć Australii nawiedzana jest przez ulewne deszcze, które powodują podtopienia i powodzie. W związku z tym, termity musiały wybudować gniazda nad ziemią. Natomiast w porze letniej ziemia potrafi nagrzewać się do bardzo wysokich temperatur, które byłyby nie do zniesienia dla delikatnych termitów (podobno mają bardzo cienki i delikatny pancerz i ugotowałyby się). W związku z tym swoje naziemne gniazda wybudowały tak, żeby jak najmniejszą powierzchnią wystawiać je na bezpośrednie słońce. Co powoduje, że na pustej polanie, wyglądają niczym nagrobki ustawione w kierunku północ – południe. Ciekawe jest również, w jaki sposób wiedzą gdzie jest północ i południe. Można by pomyśleć, że po ruchu słońca. Przecież to nie problem zaobserwować jak słońce porusza się po niebie. Dla nas może i nie, ale dla ślepych termitów już tak. Skąd więc widzą jak budować gniazda? Podobno natura wyposażyła je w mini kompasy, które pomagają im określić kierunki. Skąd to wiadomo? Naukowcy zaburzyli pole magnetyczne ziemi przy użyciu magnesów, a następnie obserwowali jak zachowają się termity. Okazało się, że dostosowały się do silniejszego pola magnetycznego wytworzonego przez badaczy i zgodnie z nim zaczęli dobudowywać i naprawiać gniazda.
Pozdrawiamy
M&M
PS: Tak, jest 34 stopnie w cieniu, a ja się tu przeziębiłam. Dlaczego? Bo tubylcy nie potrafią korzystać z klimatyzacji i w każdym zamkniętym miejscu jest ona rozkręcona na jakieś okropnie niskie temperatury. Aż przyjemnie się później wychodzi na zewnątrz i można rozgrzać skostniałe końcówki. Ale kilka razy przeszłam między 34 i ok. 20 stopni i przeziębienie gotowe.
5 komentarzy on "Crocsy na wolności i magnetyczne termity"
Co do klimy, to w Japonii było to samo, już drugiego dnia naszej podróży poślubnej byłam „pociągająca” :p Wzięliście leki z Polski czy zaopatrzacie się w lokalnych aptekach?
Oczywiście że mamy świetnie wyposażoną apteczkę. Chociaż mogłaby być lepiej. Bałam się problemów na granicy z niektórymi lekami więc wzięłam tylko te które miały łacińskie nazwy na opakowaniu. A przydałyby mi się niektóre z tych które zostawiłam. Uzupełniłam tylko witaminę c tu na miejscu bo bardzo szybko się skończyła. Ale tutaj o leki jest łatwiej niż u nas. W drogerii znaleźliśmy nawet kilka leków które u nas są na receptę. Tylko że są dość drogie.
Dobrze, że możecie się w witaminy i suplementy zaopatrywać w lokalnych aptekach. A może zrobiłabyś wpis o tym co warto, a czego nie warto zabrać ze sobą w taką podróż?
Kiedy ja sama nie wiem 😛 i nawet jak skończę to nie będę uważała się za specjalistkę. Mogę poradzić coś ale każdy ma indywidualne potrzeby i nie każdy musi na przykład zabrać dwa laptopy, trzy telefony, wielkiego power banka, pianinko i pół walizki kosmetyków. A my musieliśmy 😂 Tak na prawdę potrzebujesz tylko kasy na koncie i karty do niego. Wszystko da się kupić na miejscu. I jest to świetnie dopasowane do potrzeb w danym miejscu.
pięknie! kąpałabym się